W zimną noc z 13 na 14 stycznia 1993 roku zatonął polski prom Jan Heweliusz. Tragedia, w której zginęło 55 osób do dnia dzisiejszego budzi wiele kontrowersji. W dniu katastrofy, na Bałtyku szalał potężny sztorm, a sam prom pod żadnym pozorem nie powinien był wyjść w morze.
Zaraz obok zatonięcia promu Estonia w w 1994 roku, zatonięcie Jana Heweliusza jest jedną z najbardziej tajemniczych katastrof morskich na Bałtyku. Mimo przeprowadzenia kilku śledztw, przedstawione przez ekspertów wnioski budzą wiele wątpliwości, a niechęć władz do ostatecznego wyjaśnienia wszystkich kwestii związanych z katastrofą rodzi wiele pytań.
Prom Jan Heweliusz został zbudowany w 1977 roku w norweskiej stoczni Trosvik Versted A/S na zamówienie Polskich Linii Oceanicznych. Od samego początku statek był bardzo pechowy. W trakcie jego eksploatacji doszło do 28 poważniejszych incydentów i kolizji. Prom kilkukrotnie przewracał się w portach, zderzał z kutrami a we wrześniu 1986 roku został poważnie uszkodzony w trakcie pożaru.
MF Jan Heweliusz – prom kolejowo-samochodowy typu ro-ro. Jednostka miała 125,6 m długości i nośność około 2035 DWT. Napęd stanowiły cztery silniki Sulzer 10AL25/30 o łącznej mocy 7400 KM. Zapewniały one prędkość około 16,7 węzła.
Ogień uszkodził część nadbudówki i pokładu górnego (tzw. samochodowego). Aby jak najszybciej przywrócić prom do eksploatacji, PLO zleciło przeprowadzenie prac remontowych w stoczni w Hamburgu. W ramach remontu stoczniowcy mieli… zalać blisko 60 tonami betonu, uszkodzony pokład samochodowy.
Sam pomysł takiego naprawienia uszkodzeń był karygodny. Prom od samego początku miał problemy z statecznością, a dodatkowe tony betonowego balastu jeszcze bardziej pogorszyły jego stateczność. Mimo to Jan Heweliusz wrócił do eksploatacji. Kolejny wypadek był już jednak tylko kwestią czasu.
Wieczorem 13 stycznia 1993 roku prom znajdował się w Świnoujściu, a załoga przygotowywała się do wyjścia w morze. Niestety okazało się, że rufowa furta załadunkowa jest uszkodzona. Kapitan Andrzej Ułasiewicz zasugerował aby prom trafił do stoczni, gdzie przeprowadzono by naprawy. Armator (linie żeglugowe Euroafrica, będące częścią PLO) nakazał jednak załodze naprawić uszkodzenia samodzielnie i jak najszybciej wyjść w morze.
Po dwóch godzinach napraw, furta została prowizorycznie zabezpieczona, a prom był gotowy do wypłynięcia. W rejs do Ystad jednostka wyruszyła po północy. Warunki pogodowe były w miarę dobre, w związku z czym kapitan zdecydował się na wybranie krótszej, ale mniej bezpiecznej w razie sztormu trasy. Na pokładzie promu znajdowało się 35 pasażerów, 29 członków załogi, 28 TIR-ów oraz kilka wagonów kolejowych.
Około godziny 3:30 Jan Heweliusz płynący z maksymalną prędkością natrafił na potężny sztorm. Wiatr wiał z prędkością 180 km/h, a fale miały aż 6 m wysokości. Warunki pogodowe pogarszały się bardzo szybko, a cała załoga została postawiona na nogi. Niestety w skutek błędów załogi, prom płynął z uruchomionym system przeciwprzechyłowym. O ile sprawdzał się on w trakcie pobytu w porcie, albo przy dobrych warunkach pogodowych, w takich warunkach był kompletnie nieprzydatny i niebezpieczny.
Około 4:10 wiatr na chwilę osłabł, a prom zaczął przechylać się na burtę, ponieważ włączony system przeciwprzechyłowy napełnił wcześniej zbiorniki balastowe na burcie, w którą uderzał wiatr, tak, aby utrzymać jednostkę w poziomie. Gdy wiatr osłabł, system nie zdążył wypompować wody z zbiorników balastowych.
Przechył bardzo szybko pogłębił się i o godzinie 4:30 kapitan wydał rozkaz opuszczenia promu. Natychmiast nadano sygnał SOS, na który odpowiedzieli ratownicy z Niemiec i Danii. Około godziny 5:50 Jan Heweliusz przewrócił się do góry dnem i zaczął powoli tonąć.
Niestety szalejący sztorm i bardzo niska temperatura wody, a także brak specjalnych kombinezonów ratunkowych sprawiły, że z 64 osób, które płynęły promem i znalazły się w wodzie, uratowano jedynie 9. Pozostali zamarzli lub utonęli w lodowatej wodzie. Sama akcja ratownicza również została źle przeprowadzona i była przyczyną śmierci kilku osób. Ostatecznie prom Jan Heweliusz zatonął około godziny 11 niedaleko wyspy Rugia. Wrak osiadł na głębokości zaledwie 30 metrów.
Rozpoczęte po katastrofie śledztwo trwało kilka lat. Ostatecznie uznano, że powodem katastrofy była zła pogoda i błędy załogi. Pominięto w śledztwie działania armatora, oraz skutki „naprawy” z 1986 roku. Rodzinom ofiar nie przyznano zadośćuczynienia, a władze bardzo skrzętnie starały się wyciszyć sprawę. Dopiero w 2005 roku rodziny ofiar otrzymały odszkodowania w wysokości… 4,6 tys euro.
Działania podejmowane po katastrofie zrodziły wiele pytań i stały się pożywką dla twórców teorii spiskowych. Jedna z nich sugeruje, że na pokładzie promu doszło do sabotażu, ponieważ przewoził on nielegalną broń z Rumunii. Nigdy jednak nie potwierdzono tych rewelacji, a liczne ekspedycje do wraku promu nie znalazły śladów broni na pokładzie.
Tragiczna historia promu Jan Heweliusz nie zakończyła się jednak wraz z jego zatonięciem. 19 września 2008 roku podczas wyprawy do wraku promu zginął jeden z płetwonurków.
Discover more from SmartAge.pl
Subscribe to get the latest posts sent to your email.