Kiedy myślimy o porwaniach samolotów zwykle kojarzymy to z wczesnymi latami 70. i uzbrojonymi w UZI lub Skorpiony porywaczami z bliskiego wschodu. Młodsi z nas z pewnością jednak nie domyślają się nawet, że to swego czasu właśnie Polacy byli w światowej czołówce jeśli chodzi o liczbę porwań samolotów pasażerskich.

Geneza

Zła sytuacja ekonomiczna i liczne ograniczenia narzucane przez komunistyczną władzę powodowały, że wiele osób chciało wyjechać z kraju, szczególnie na przełomie lat 60. i 70., oraz po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981. Cóż, ojczyznę kochać trzeba i szanować jak śpiewał Muniek Staszczyk, wiele osób wolało jednak kochać ojczyznę z daleka, co wcale nie było takie łatwe, gdyż przedostanie się z Polski do krajów „zgniłego, kapitalistycznego zachodu” legalnie było bardzo trudne.

Lotnisko Tempelhof w Berlinie współcześnie (fot. J. Elke Ertle)
Lotnisko Tempelhof w Berlinie współcześnie (fot. J. Elke Ertle)

Podejmowano więc liczne próby nielegalnego przekroczenia granicy. Ponieważ niestety Polska nie graniczyła bezpośrednio z żadnym z takich krajów i ucieczka drogą lądową była najtrudniejsza, podejmowano ucieczki drogą morską do Szwecji lub Danii, oraz drogą powietrzną. Dziś, wydawać może się dziwne, ale w czasach PRL, kiedy mało kto miał prywatny samochód, a sieć drogowa nie była tak rozbudowana jak teraz, samolot był dość popularnym środkiem transportu na większych odległościach.

Uciekali piloci wojskowi na wojskowych odrzutowcach i samolotach szkolnych, uciekali konstruktorzy na własnoręcznie budowanych samolotach, uciekali też ludzie zdesperowani na tyle, aby porwać samolot, a nawet piloci rejsowych samolotów pasażerskich. Jednym z popularniejszych celów, ze względu na odległość wynoszącą niecałe 100 kilometrów od granicy było berlińskie lotnisko Tempelhof, toteż przez pewien czas nazwę PLL LOT rozwijano jako „Landet Oft in Tempelhof” (niem. „często ląduje na Tempelhof”), lub „Linie Okęcie-Tempelhof”, zdarzały się też porwania kończące się w Kopenhadze lub Wiedniu, piloci wojskowi zaś kilkukrotnie uciekali na Bornholm.

Pierwsze porwania samolotów w historii Polski – lata 40. i 50.

Pierwsze znane porwanie samolotu miało miejsce w 1931 roku w Peru. Przez kilkanaście kolejnych lat był to odosobniony incydent, jednak w 1948 doszło do 6 porwań, głównie mających na celu ucieczkę z krajów bloku wschodniego. W kolejnym roku pierwszy samolot porwali Polacy. 16 września 1949 roku lecący z Łodzi do Gdańska samolot Li-2 został uprowadzony przez uzbrojonych porywaczy i wylądował w szwedzkim Nykoping. Nie są niestety znane nazwiska porywaczy, a ich liczba waha się w różnych źródłach od 5 do 9.

Li-2, licencyjna wersja DC-3 w barwach PLL LOT
Li-2, licencyjna wersja DC-3 w barwach PLL LOT

Kolejne porwanie miało miejsce niedługo później. 17 grudnia lecący z Katowic do Gdańska DC-3 Dakota został uprowadzony przez załogę którą stanowili Mieczysław Sadowski, Jan Konikowski i Tomasz Tomaszewski. Podczas międzylądowania w Łodzi, na pokład wsiadły rodziny pilotów i samolot poleciał na Bornholm. Tylko dwoje pasażerów tego lotu powróciło do kraju.

Kolejne lata były spokojne, jeśli chodzi o porwania samolotów pasażerskich, zdarzały się jednak ucieczki pilotów wojskowych. 5 marca 1953 podporucznik Franciszek Jarecki służący w 28 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego uciekł nowym Migiem-15. Co ciekawe, uciekł na Bornholm, gdyż rzekomo miała znajdować się tam baza NATO. Jakże musiał być zdziwiony, gdy okazało się, że nie ma tam nawet odpowiedniego lotniska dla myśliwca odrzutowego. Wylądował więc na trawiastym pasie lotniska polowego nie uszkadzając samolotu. A ten był szczególnie cenny – bardzo szybko trafił w ręce amerykańskie i został dokładnie przebadany. Podobno, kiedy był jakiś czas później zwracany Polsce, zdobiły go ślady odlewów gipsowych. Sam pilot trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie dostał 50 tysięcy dolarów i amerykańskie obywatelstwo.

Fragment raportu CIA ze zdobycia polskiego Miga-15
Fragment raportu CIA ze zdobycia polskiego Miga-15

Podobne, udane ucieczki miały miejsce także w maju 1953, wrześniu 1956 i listopadzie 1957. Nie zawsze jednak kończyły się sukcesem. W lipcu 1952 roku, podporucznik Edward Pytko podjął próbę ucieczki na samolocie Jak-9. Został jednak przechwycony i zmuszony do lądowania na okupowanym przez ZSRR terytorium Austrii, zaledwie 2 minuty lotu od strefy amerykańskiej. Pojmany przez Rosjan został odesłany do Polski i skazany na śmierć za dezercję. Ucieczka nie udała się także dwóm marynarzom, którzy w listopadzie 1957 ukradli z lotniska w Babich Dołach dwupłatowego Po-2. Prawdopodobnie próbowali dolecieć na Bornholm, jednak napotkali bardzo trudne warunki atmosferyczne i zaginęli.

Porwania samolotów w latach 60.

Koniec lat 60., wydarzenia marcowe, wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, zaostrzenie cenzury i ograniczenia wolności spowodowały, że wiele osób zechciało opuścić kraj. Oczywiście z PRL nie można było tak po prostu wyjechać. Nasiliły się więc próby ucieczek. Ale nie tylko Polacy porywali polskie samoloty. 19 października 1969 Ił-18 lecący z Warszawy-Okęcie na znajdujące się we Wschodnim Berlinie lotnisko Schonefeld został uprowadzony przez dwóch młodych mieszkańców Berlina. Peter Klemt i Ulrich von Hof przemycili w dziecięcym beciku rewolwer którym sterroryzowali załogę i nakazali lądować na lotnisku Tegel, znajdującym się po drugiej stronie muru berlińskiego. Zostali aresztowani przez zachodnioniemiecką policję i skazani na 2 lata więzienia, jednakże resztę życia spędzili już po „wolnej stronie” żelaznej kurtyny.

Ił-18 PLL LOT (fot. Aldo Bidini)
Ił-18 PLL LOT (fot. Aldo Bidini)

Miesiąc później, 20 listopada porwany został An-24. Po starcie z Wrocławia-Strachowic zamiast do Bratysławy poleciał do Wiednia.

W światowym lotnictwie 1969 był rokiem przełomowym i wyjątkowym jeśli chodzi o powietrzne piractwo. Wcześniej dochodziło do zaledwie kilku takich przypadków rocznie. W 1968 było ich 29, ale w 1969 już 86, a w roku kolejnym 77. Do porwań dochodziło tak często, ponieważ było to proste – do samolotu wsiadało się jak do autobusu lub pociągu, nie było praktycznie żadnej kontroli pasażerów. Nie było znanych nam dzisiaj bramek, wykrywaczy metali czy psów szukających materiałów wybuchowych i narkotyków.

Z czasem opracowano technikę wstępnej selekcji pasażerów na podstawie ich zachowania przed odprawą biletową i w jej trakcie. Osoby zachowujące się według określonego klucza były kierowane na kontrolę bagażu i rewizję osobistą. Początkowo skuteczność była całkiem spora. Zwykle do kontroli trafiało 2-3% pasażerów z których nawet ¼ miała coś na sumieniu. Z czasem jednak osoby odpowiedzialne za selekcję pasażerów zaczynały zaniedbywać swoje obowiązki, przestawano zadawać kluczowe pytania i skuteczność selekcji spadła. Linie lotnicze były jednak bardzo mocno przeciwne wprowadzaniu dodatkowych środków bezpieczeństwa, gdyż kosztowałyby one majątek, mogły też straszyć pasażerów, przekonanych do tej pory, że latanie jest całkowicie bezpieczne.

Znaczna część samolotów porywanych w USA w latach 60. była zmuszana do lądowania w Hawanie (fot. Enrique de la Osa)
Znaczna część samolotów porywanych w USA w latach 60. była zmuszana do lądowania w Hawanie (fot. Enrique de la Osa)

Ogromna większość samolotów porywana była w USA. Wiele z nich kierowało się na Kubę, gdyż wracali na nią emigranci z czasów Batisty, ale także ludzie którzy chcieli zabić Fidela Castro, lub dla odmiany ostrzec go przez zamachem, a z czasem pojawiły się także porwania dla okupu. Nie brakowało obywateli amerykańskich rozczarowanych swoim krajem, którym Kuba wydawała się rajem. Było ich tak wielu, że linie lotnicze zaopatrywały pilotów w rozmówki angielsko-hiszpańskie i mapy Karaibów, a przez jakiś czas planowano nawet budowę na Florydzie lotniska mającego udawać to w Hawanie.

Duży udział w porwaniach miał także Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny, ale także i pragnący innego życia Polacy. I o ile Palestyńczycy i Amerykanie porywali samoloty i brali pasażerów za zakładników, co wielokrotnie kończyło się śmiercią części z nich, dla mieszkańców PRL samolot był tylko pojazdem umożliwiającym ucieczkę. Mimo, że często używali broni, lub materiałów wybuchowych, to podczas ich działań nikt nie zginął. W Stanach za to, mimo iż linie lotnicze zwykle ulegały porywaczom, kierowały samolot tam gdzie żądał i płaciły okup kilkukrotnie dochodziło do strzelanin z udziałem FBI, a tym samym śmierci postronnych pasażerów.

Porwania samolotów w latach 70.

Apogeum porwań w Polsce to rok 1970. Na krajowych liniach latały wówczas głównie An-24. Kontrola pasażerów na lotniskach była dość pobieżna, a bilet na lot krajowy mógł kupić każdy. Nie były wymagane paszporty, jak na lot międzynarodowy, mimo, iż niektóre polskie lotniska są bardzo blisko granicy – Wrocław, Katowice, Kraków, a zwłaszcza Szczecin.

Lotowski An-24
Lotowski An-24

Właśnie z lotniska Szczecin-Goleniów 5 czerwca został porwany An-24. Zbigniew Iwanicki wniósł na pokład dwa granaty i grożąc ich zdetonowaniem nakazał załodze lecieć do Kopenhagi. 4 dni później 2 pasażerów próbowało uprowadzić samolot z Katowic do Warszawy, zostali jednak rozbrojeni przez pozostałych pasażerów. 7 sierpnia doszło do kolejnej próby porwania samolotu lecącego z Goleniowa. Poszukiwany listem gończym między innymi za gwałt 27-latek, Waldemar Frej przemycił na pokład Antonowa granat i sterroryzował nim załogę domagając się lotu do Hamburga.

Pilot, Zbigniew Kwiatek postanowił jednak oszukać porywacza. Wykorzystując ciemności i to, że Frej nie zna języka angielskiego komunikuje się z kontrolą lotów i uzgadnia lądowanie na Schonefeld. Kiedy samolot zostaje przechwycony przez radzieckie myśliwce, porywacz bierze je za eskortujące maszyny amerykańskie. Dopiero po wylądowaniu na zaciemnionym lotnisku cała maskarada wyszła na jaw, kiedy radziecki żołnierz zawołał po rosyjsku „Jesteście w Hamburgu, wychodźcie”. Trzeba przyznać, że w sytuacjach z zakładnikami Rosjanie od zawsze robili wszystko po swojemu. Porwanie to skończyło się jednak szczęśliwie dla wszystkich oprócz porywacza, który został skazany na długoletnie więzienie. 19 sierpnia miało miejsce porwanie Iła-14 lecącego z Gdańska do Warszawy, a dokonał tego 19-letni Krzysztof Kryński, który domagał się lotu na Bornholm.

Ił-14 (fot. Urs Baettig/Flickr.com)
Ił-14 (fot. Urs Baettig/Flickr.com)

Mniej szczęśliwie skończyło się trzecie i ostatnie porwanie tego miesiąca. Na pokład An-24 kursującego z Katowic do Warszawy 26 sierpnia wsiadł Rudolf Olma, Polak niemieckiego pochodzenia, któremu wcześniej kilkukrotnie odmówiono wydania paszportu i możliwości opuszczenia kraju. W bagażu miał pomarańcze i specyficzne słodycze – otóż jeden z tortów zawierał blisko pół kilograma trotylu. Po starcie porywacz wyciągnął ładunek i trzymając go w jednej ręce, a w drugiej zawleczkę ruszył do kabiny pilotów. Zanim jednak tam dotarł, piloci wiedząc co się zaraz wydarzy wykonali gwałtowny manewr przez który Olma stracił równowagę i wypuścił bombę z rąk. Ta wybuchła uszkadzając samolot, raniąc poważnie niedoszłego porywacza i kilku pasażerów.

Antonow pilotowany przez kapitana Jerzego Ziomka szczęśliwie jednak wylądował w Pyrzowicach, terrorysta został ujęty a pasażerowie opatrzeni i zabrani do szpitala. Nikt z pasażerów nie odniósł poważniejszych obrażeń, jednak Olma stracił lewą rękę, lewe oko, a w krótkim procesie został skazany na 25 lat więzienia. Wyszedł w 1988, wykupił wycieczkę do Niemiec i już tam został. Co ciekawe, sędzia wydający wyrok, także niedługo uciekł na Zachód.

Rudolf Olma podczas procesu
Rudolf Olma podczas procesu

Zmiany w systemie bezpieczeństwa i nowa seria porwań

Po tej serii aktów piractwa powietrznego na polskich lotniskach zaczęto wprowadzać dodatkowe środki bezpieczeństwa, a w samolotach zaczęli pojawiać się uzbrojeni milicjanci. Zakończyło to falę porwań w Polsce, chociaż w USA dochodziło do nich jeszcze przez jakiś czas i były coraz bardziej zuchwałe.

Porywacze domagali się często pieniędzy oraz spadochronów i wyskakiwali z okupem w locie, aby trudniej ich było znaleźć. Zazwyczaj z mizernym skutkiem, gdyż nie umieli skakać na spadochronach i albo gubili torby z pieniędzmi w locie, albo odnosili obrażenia przy lądowaniu. Wyjątkiem może być chyba jedynie legendarny Dan Cooper, człowiek zagadka znany tylko pod swoim fałszywym nazwiskiem, który to wyskoczył 24 listopada 1971 z Boeinga 727 z 200 tysiącami dolarów okupu. Mimo zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań i trwających wiele lat śledztw FBI nie udało się poznać prawdziwej tożsamości Coopera, ani odzyskać okupu. Sprawę ostatecznie zamknięto dopiero w 2016.

Portret pamięciowy D.B. Coopera
Portret pamięciowy D.B. Coopera

Przez kilka kolejnych lat był w Polsce względny spokój. Zrezygnowano z wysyłania na pokłady samolotów milicjantów, a ilość porwań bardzo spadła. W latach 1971-1980 zostały uprowadzone tylko 2 samoloty PLL LOT. Pierwszym z nich, 4 listopada 1976 przewożono deportowanego z Danii Andrzeja Karasińskiego. Ponieważ jednak nie spieszyło mu się do powrotu do Polski, gdzie czekało go więzienie, zmusił załogę Tu-134 do lądowania w Wiedniu.

2 lata później, 30 sierpnia 1978 doszło do porwania kolejnego Tu-134 lecącego planowo z Gdańska do Warszawy. Dokonała go para z Niemiec Wschodnich, Hans Tiede i Ingrid Ruske. Początkowo planowali ucieczkę promem, kiedy jednak nie mogli doczekać się na osobę która miała dostarczyć im fałszywe dokumenty postanowili porwać samolot. Zaopatrzyli się w atrapę pistoletu i razem z 12-letnią córką Ruske porwali samolot na Tempelhof, gdzie oprócz nich zostało także 6 innych pasażerów.

Tupolew Tu-134
Tupolew Tu-134

W przypadku porwań często działał efekt domina – jedno udane zachęcało kolejnych porywaczy do działania. Druga fala takich porwań rozpoczęła się w Polsce 4 grudnia 1980. Na pokład An-24 mającego lecieć z Zielonej Góry – Babimostu do Warszawy wsiadł uzbrojony w trapę granatu Andrzej Perka. Przebywał on wcześniej w Szwecji i po powrocie do Polski najwyraźniej tęsknił za zachodnim stylem życia. Kiedy odmówiono mu ponownego wydania paszportu, postanowił uciec porywając samolot. Wylądował na Tempelhof, gdzie został ujęty przez zachodnioniemiecką policję i skazany na 4 lata więzienia.

Takie wyroki absolutnie nie zniechęcały porywaczy, zwłaszcza, że często były skracane za dobre sprawowanie. Wiedzieli, że po wyjściu z więzienia czeka na nich zupełnie inne życie niż w Polsce. O wiele większe wyroki czekały na tych, którym porwania się nie udawały.

Rok 1981 zdecydowanie nie był w Polsce dobrym rokiem, był też wyjątkowy jeśli chodzi o porwania samolotów pasażerskich. W próbach uprowadzania przodowało lotnisko Katowice-Pyrzyce. Już w lipcu i sierpniu doszło tam do 4 prób porwania samolotów. Dwie, 5 i 11 sierpnia zakończyły się aresztowaniem porywaczy, szczególnie ciekawa jest jednak ta z 18 września, kiedy to samolot uprowadziła uzbrojona w żyletki grupa młodzieży z jednej z katowickich szkół. Łącznie 12 osób, w wieku od 16 do 20 lat. Samolot został skierowany na berlińskie lotnisko Tegel, jednak przed samym lądowaniem radziecki śmigłowiec Mi-8 próbował uniemożliwić ucieczkę zawisając na ścieżce podejścia. Załodze jednak udało się bezpiecznie wylądować. Także na Tegel zakończyło się porwanie z 21 lipca 1981.

Port lotniczy Berlin-Tegel (fot. Matti Blume)
Port lotniczy Berlin-Tegel (fot. Matti Blume)

Warto wspomnieć, że zwykle wkrótce po przekroczeniu granicy na Odrze samoloty były przechwytywane przez myśliwce radzieckie lub wschodnioniemieckie, których zadaniem było niedopuszczenie do ucieczki. O ile do samolotów pasażerskich nie otwierały ognia, to w przypadku kradzieży samolotów aeroklubowych czy rolniczych dochodziło do zestrzeleń. Np. 16 lipca 1975 czechosłowackie myśliwce zestrzeliły uciekającego do Austrii An-2 którego pilotował Dionizy Bielański.

Drugim lotniskiem z którego udawały się ucieczki w latach 1981-1982 było lotnisko we Wrocławiu. Doszło tam w tym czasie do 3 porwań. 22 września 1981 działacz Solidarności, Jerzy Dygas wniósł na pokład samolotu granat i zmusił załogę do lotu na Tempelhoff. Po wylądowaniu został aresztowany i skazany za terroryzm na pięć i pół roku więzienia. Także z Wrocławia doszło do największego porwania pod względem ilości osób biorących w nim udział. 30 kwietnia 1980 roku ośmiu porywaczy opanowało An-24 mimo że na podkładzie znajdowało się kilku uzbrojonych milicjantów po cywilnemu, a sami porywacze nie byli uzbrojeni. W bijatyce która wywiązała się na pokładzie milicjanci zostali obezwładnieni a jeden z nich został ciężko pobity. Samolot zamiast w Warszawie wylądował na Tempelhof, gdzie łącznie wysiadło aż 36 z 54 osób znajdujących się na pokładzie, gdyż porywacze lecieli wraz z rodzinami. W cały plan porwania wtajemniczonych była ponad setka osób.

Pół roku później, 22 listopada doszło do kolejnego spektakularnego uprowadzenia samolotu z Wrocławia. Dokonał tego milicjant, członek wyselekcjonowanych latających patroli antyterrorystycznych, Piotr Winogrodzki. Oprócz niego na pokładzie było 2 innych uzbrojonych antyterrorystów, jednak Winogrodzki dokładnie wiedział w jaki sposób ich zneutralizować i zmusić pilota do lądowania na Tempelhof. Kiedy samolot po wylądowaniu wystarczająco zwolnił, porywacz wyskoczył z maszyny, a za nim antyterroryści i wywiązała się pomiędzy nimi strzelanina, którą przerwała interwencja żołnierzy amerykańskich w transporterze opancerzonym.

Ewakuacja pasażerów z An-24 porwanego przez Piotra Winogradzkiego
Ewakuacja pasażerów z An-24 porwanego przez Piotra Winogradzkiego

Winogrodzki został postrzelony i zabrany przez Amerykanów, pozostali milicjanci zamknęli się w samolocie. Sytuacja była dość nieciekawa, ponieważ doprowadzili do wymiany ognia na terytorium obcego państwa, co groziło sporym skandalem dyplomatycznym, ostatecznie jednak jeszcze tego samego dnia wrócili do Polski. Był to spory cios dla polskich antyterrorystów, gdyż oddział z Okęcia, dowodzony przez Jerzego Dziewulskiego cieszył się świetną skutecznością. Na dobrą sprawę, nikomu nie udało się wcześniej uprowadzić samolotu z Okęcia, gdyż kontrola pasażerów funkcjonowała tam naprawdę dobrze. Nie znaczy to, że nie próbowano.

22 września 1981 doszło do próby porwania nocnego lotu z Okęcia do Koszalina. 4 osoby wniosły na pokład noże i benzynę ukryte pod opatrunkami, które miały chronić ich rzekome obrażenia. Pilot zgłosił przejęcie samolotu i dostał polecenie powrotu do Warszawy. W tym czasie wyłączono oświetlenie w dużej części miasta, włączając w to Pałac Kultury i Nauki, tak, aby porywacze nie wiedzieli, że zostali oszukani. Kiedy samolot minął próg pasa ruszyli za nim antyterroryści z Jerzym Dziewulskim na czele. Był to manewr wielokrotnie wcześniej przez nich ćwiczony i znany przez pilotów – UAZy doganiały jadący samolot a milicjanci przedostawali się na pokład. Tak też stało się w tym przypadku. Jednego z porywaczy postrzelono, pozostałych ujęto. Jedna ze stewardes i jeden pasażer odnieśli rany.

Takich sukcesów było więcej, w ciągu 2 lat, 1981 i 1982 zapobiegnięto 15 porwaniom, zatrzymano 32 osoby na lotniskach, lub już na pokładach samolotów, a 290 osób podejrzewano o zamiar uprowadzenia samolotu.

Polski Iljuszyn Ił-14 (fot. Aviateam.pl)
Polski Iljuszyn Ił-14 (fot. Aviateam.pl)

Trudno jednak podejrzewać, że samolot może uprowadzić pilot. Po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 na jakiś czas wstrzymano loty cywilne. Planowano też zastąpić pilotów LOTu pilotami wojskowymi. Obawiając się takiego obrotu spraw, pilot Czesław Kudłek postanowił wykorzystać sytuację i uprowadzić pilotowany przez siebie samolot An-24 z Warszawy do Wrocławia w dniu 12 lutego 1982. Zabrał na pokład swoją rodzinę i dopiero w trakcie lotu poinformował resztę załogi o swoich zamiarach. Ci nie oponowali. Pasażerów poinformowali, że ze względu na ćwiczenia wojskowe muszą lądować w Szczecinie, a kontrolę lotów, że zostali porwani i zmuszeni do lotu do Berlina. Kłamstwo działało do chwili, kiedy samolot przekroczył granicę na Odrze. Funkcjonariusze milicji zaczęli szturmować kabinę, a obok samolotu pojawiły się radzieckie i wschodnioniemieckie myśliwce. Drzwi do kabiny jednak milicjantom pokonać się nie udało, za to myśliwce zmusiły pilota do lotu na Schonefeld. Jednak kiedy samolot znalazł się nad pasem, a myśliwce się oddaliły, Kudłek poderwał samolot do góry, przeleciał nad murem berlińskim i wylądował po jego drugiej stronie, na Tempelhof. Cała załoga dostała azyl polityczny, wyjątkowo nie zostali oskarżeni o porwanie samolotu.

Po zakończeniu stanu wojennego porwania niemalże ustały. Łatwiej było opuścić kraj legalnie, a po 1989 nie było już praktycznie żadnych przeszkód. Wzmocniono także ochronę na lotniskach, pojawiły się aparaty prześwietlające bagaż promieniami rentgenowskimi wykrywające z dużą skutecznością broń. Jedyne dwie próby porwania miały miejsce 28 sierpnia 1986 i 8 września 1987, jednakże obie zakończyły się niepowodzeniem, niedoszli porywacze zostali obezwładnieni przez innych pasażerów.

Wspieraj SmartAge.pl na Patronite
Udostępnij.